Narodowe Święto Saamów w Tromso
Nasza tegoroczna ucieczka na północ była nieco inna niż dotychczasowe, których główną bohaterką była zorza. Tym razem wybrałyśmy się za koło podbiegunowe, do Tromso, aby móc uczestniczyć w narodowym święcie Saamów. Obchodzone jest co roku, 6 lutego w wielu miejscach na północy Skandynawii, od Norwegii przez Szwecję, Finlandię, aż po Rosję. Tegoroczne święto było szczególne dla tej grupy etnicznej ponieważ upamiętniało setną rocznicę pierwszego kongresu ludu Saami.
Ta grupa etniczna posiada własny parlament, język i flagę. Jubileusz i towarzyszący mu wyścig reniferów po głównym deptaku Tromso był z pewnością nowym doświadczeniem dla naszego oka. Na sąsiadującym placu wystawionych było kilka straganów, na których można było kupić oryginalne rękodzieła i zjeść kilka przysmaków z mięsa renifera. Dla Saamów ważna jest ich kultura i folklor, stąd ich oryginalne i kolorowe stroje ludowe (każdy ich detal ma swoje znaczenie jak pochodzenie, stan cywilny) oraz sztuka rękodzieła zdobiona w porożach, drewnie i ze skóry reniferów.
Ważna informacja praktyczna : koniecznie sprawdźcie program imprezy bezpośrednio na miejscu, warto zadzwonić do informacji turystycznej lub napisać maila, czy faktycznie główne wydarzenia z okazji święta będą odbywały się 6 lutego, ponieważ w tym roku miasto zorganizowało festyn dzień wcześniej – może z uwagi na weekend – a mimo to informacje na stronach podawały błędną datę. Koszt wejścia w strefę wyścigów to 100 NOK (50 zł) dorośli, dzieci 5o NOK (25 zł)
Saamowie tradycyjnie zajmują się hodowlą reniferów i prowadzą koczowniczy tryb życia. Postanowiłyśmy to sprawdzić na jednym z obozowisk, gdzie rodzina Saamów zajmuje się stadem ponad 200 przedstawicieli gatunku jeleniowatych. Możliwość porannego karmienia zgłodniałych ssaków była fantastycznym czasem spędzonym z tymi uroczymi zwierzętami. Nie należy zapominać, że to dzikie stworzenia, ale przy tym łagodne, a mimo to trzeba uważać na wystające rogi, bo potrafią zranić, szczególnie jeżeli zabieramy dziecko wzrostu renifera 🙂 Skoro jesteśmy przy porożach, renifery zrzucają je raz w roku, albo gubią w trakcie walk samców (uwaga, harem może liczyć do 70 samic) dlatego Saamowie ścinają je, żeby się nie raniły. Poroża – wcześnie starte – wykorzystywane są np. jako dodatek do dań z uwagi na dużą zawartość minerałów, taka egzotyczna ‘przyprawa’ dalekiej północy. Zdecydowanie kultowym daniem jest tu zupa z renifera, gęsta w formie gulaszu, przygotowywana na palenisku – absolutny rarytas. A dla nie-mięsożerców, których nazywają ‘bad hunter’ Saamowie zadbają przygotowując wersję wege zupy, pomidorowo paprykowej, świetnie przyrządzonej. Swoją drogą pytając jak określają mięsożerców ryb odpowiadają ‘bad hunter, good fisherman’
Częścią programową wizyty w obozie są zaprzęgi reniferów, a w zasadzie krótka przejażdżka saniami pod wodzą Saamiego, który prowadził pierwszy skład. Czy warto? myślę, że dla dzieci to punkt z gatunku frajdy, dla mnie osobiście większe zainteresowanie skupiało się na obserwacji przygotowań do zaprzęgu i obchodzeniu się z niespokojnymi wówczas zwierzętami. Z kultywowania tradycji, Saamowie uczynili wiodący aspekt swojego życia. Egzystencji z naturą, w naturze i zgodnie z nią. Spędzając czas na słuchaniu historii najstarszego ludu Skandynawii ‘Sami’ (tak go już nazwałam, bo prawdziwe jest nie do wypowiedzenia) zaprezentował swoją osobistą pieśń, tzw. joik, oddając podziękowanie do gór i lasów.
Muzyka stanowi bardzo ważny element w podtrzymywaniu tradycji Saamów, którzy dumnie wykonują rytmiczne „jojkowanie” opowiadając w nim o swoim życiu i pochodzeniu, o miłości do osoby i przyrody. Norwegia to jedna wielka przyroda, widziana zimą, szczególnie tą lutową, kiedy słońce wschodzi na 4h jest warta podziwiania, szczególnie, gdy w Tromso wjedzie się kolejką linową Fjellheisen na okoliczną górę Storsteinen, z której podziwiać można góry i fiordy, a miasto skąpane jest promieniami albo nocą zdobione zorzą. My w dzień wybrałyśmy formę godzinnego trekkingu zdobywając ten niewielki szczyt i ciesząc się po drodze zmieniającymi się widokami. Opcja nocnego wjazdu jest bardziej trafna, aby podziwiać zorzę dalej od miejskich świateł.
Zdumiewające jest, że Norwegowie wydają się mieć więcej pomysłów na spędzanie czasu zimowego niż letniego. To moja subiektywna obserwacja, ale w przeciwieństwie do naszych letnich podróży, teraz zimą moje oko widziało znacznie więcej mieszkańców biegających, jeżdżących na nartach, a w zasadzie biegających po okolicznych trasach. Idąc nocą szlakiem doliny Tromsdalen, mijaliśmy biegaczy, rowerzystów, narciarzy, wszystkich wyposażonych w czołówki, znieczulonych temperaturą, porą dnia i roku. Zupełnie inaczej niż w kulturze znanej nam z naszego zimowego podwórka, które staje się komfortową wymówką na bycie tych, z gatunku kanapowców. Tak w ogóle wspomniana dolina Tromsdalen jest absolutnym ‘at must’ dla miłośników spacerów w pięknym otoczeniu. Jeżeli po drodze zatrzymamy się na nocnym pikniku w szałasie, z działającym całą dobę paleniskiem, a nad nami zawiśnie księżyc w pełni i pojawi się sztorm magnetyczny będzie to piękny spektakl, tylko zamiast popcornu będziemy trzymać w ręku piwo lokalnego browaru Mack (warto zajrzeć do ich piwiarni w centrum miasta) i zagryzać upieczonego łososia.