Lofoty i Vesteralen. Fotorelacja z wyprawy rowerowej na północ Norwegii
Tegoroczna wyprawa rowerowa na północ Norwegii mogłaby nosić wiele tytułów, ale wielowątkowości każdego dnia towarzyszyło jedno, słoneczny blask przez całą dobę, mnóstwo nieoczekiwanych przygód, wiele uśmiechu i radość z każdego kolejnego dnia. Po raz pierwszy nasza koła dotknęły ziemi za kołem podbiegunowym. Jak było? jaka jest północ…czy ładniejsza i czy łagodniejsza od dolnej części kraju?
Jakie są Lofoty?
Magiczne, dzikie, surowe i pociągające. Zacierający się obraz nocy i dnia…ogromne góry o bujnej zieleni które wydaje się można byłoby dotknąć podczas jazdy, ich bliskość i ogrom robią niesamowite wrażenie. Nie raz i nie dwa, zatrzymywałyśmy się aby chłonąć je wszelkimi zmysłami. Gdy wkroczyłyśmy do tej krainy, praktycznie od razu się pojawiło się kolejne zakochanie 🙂
Lofoty to aż 60 wysp! całe szczęście że nie udało nam się wszystkich zwiedzić 🙂 więc będzie do czego wracać…Malownicze wysepki otoczone są poszarpanymi szczytami gór. Największymi wyspami są Austvagoy, Vestvagoy, Moskenesoya i Flakstadoya. Mieszkańcy archipelagu żyją z rybołówstwa i z turystyki, choć nie jest to typowa turystyka jaką znamy. Na Lofotach spotykałyśmy przede wszystkim turystów podróżujących camperami, choć nie zabrakło tym razem i rowerzystów. Ten niecodzienny widok, pustych pięknych plaż, rozbitych namiotów powodował nieskrywane miłe uczucie obcowania z naturą podczas wakacji w taki właśnie sposób. Na Lofotach jest więcej niezamieszkałej przestrzeni, ziemia jest twarda i pofałdowana, niełatwo znaleźć miejsce na rozbicie 3 namiotów…Oczywiście nasze doświadczenie i zmysł w zdobywaniu pięknych miejscówek i tym razem nas nie zawiodło 🙂 Na północy nie ma tej pięknej architektury, którą można spotkać w dolnej części mapy, są za to nieskażone ludzkim wkładem naturalne zasoby archipelagu i plaże…karaibskie plaże w Europie! Pogoda w tym okresie była bardzo przyjazna i łagodna, zwykle miałyśmy ok 12-13 stopni i raczej słońce, dwa razy po 20 kresek i już dosyć 🙂 Jadąc rowerem, z obciążeniem 15-20 kg, nie może być cieplej, gdyż zbyt wysoka temperatura męczy. Lofoty są raczej płaskie, oczywiście było kilka solidnych podjazdów, ale odnosząc się do doświadczeń z wypraw do Bergen i Alesund, ten rejon jest dość łagodny.
Trasa rowerowa Lofoty
Ilość dni : 14 ( okres 20 lipiec – 2 sierpień)
Trasa : Warszawa – Oslo -Tromso – Vesteralen – Lofoty – Bodo – Warszawa ( 6 przepraw promowych)
Dystans : 450km
Przygoda lotniskowa
Pierwszy rozdział obrazujący początek naszej wymarzonej podróży mogłybyśmy pominąć, gdyby nie fakt, że będzie on cenną instrukcją dla odwiedzających Norwegię by uniknąć dzikiej historii….
ZAPAMIĘTAJ
Jeśli lecisz do Norwegii ( BODO, TROMSO lub innego miasta w tym kraju) i masz przesiadkę (międzylądowanie) w OSLO ( zwykle właśnie tu ponieważ Oslo jest granicą ) To pamiętaj : PO WYLĄDOWANIU KAŻDY bagaż rejestrowany musisz odebrać z taśmy i nadać go ponownie do docelowego miejsca. MY tego nie zrobiłyśmy, nikt nigdzie o tym nie informował, nie pisał i nie kierował, do tego obsługa w Warszawie wyraźnie zaznaczyła że bagaże lecą PROSTO DO TROMSO! Rzeczywistość była okrutna. Dwa dni w napięciu i oczekiwaniu, szukaniu wsparcia wszędzie gdzie tylko możliwe, FB aż huczał a znajomi trzymali kciuki za szybkie rozwiązanie problemu. Jedno wiemy, tam na lotnisku, podczas tych napiętych godzin, wszystkie znosiłyśmy to ze spokojem, rezerwą , bez wyrzutów i pretensji…naprawdę solidarnie starałyśmy się wspierać i wzajemnie pocieszać ( szacun wielki dla nas kobiety, które miały niezłą szkołę przetrwania)
TO MY : Bohaterki krótkometrażowego filmu niczym fabuła z ekranu „Terminal”, które z niepisanym meldunkiem Tromso Airport próbowały wbrew swojej woli zadomowić się ku dużemu zaciekawieniu personelowi lotniska, obsługi naziemnej i pasażerów. (przepraszamy za słabą jakość zdjęć)
Wyruszamy w naszą podróż….
Radość z otrzymanych bagaży niosła nas przed siebie, kilometr po kilometrze budowałyśmy w sobie nowe bohaterki własnego serialu” sześć wspaniałych w Nordland”. Byłyśmy skłonne jechać dzień i noc, pragnęłyśmy być dalej i dalej. Zbawienny był dla nas zapach świeżego powietrza, dzikie krajobrazy, które odkrywałyśmy z każdą minutą. Wyrastające z morza góry, których wierzchołki nawet latem pokryte są śniegiem, a u ich stóp liczne zatoki, cieśniny, fiordy wrzynające się głęboko w głąb lądu i małe wioski rybackie. Kiedy większość głodnych wypoczynku z tej części Europy wyjeżdża na południe z opcją all inclusive i 5* my z dumą praktykowałyśmy wersję ‘zrób to sama’ w otoczeniu niewidzialnego białymi nocami gwiazdozbioru. Począwszy od wyszukania pięknego a zarazem ‘’praktycznego’’ miejsca na namiot gdzie odgrywałyśmy harcerskie role. Celebrowałyśmy przy długich wieczorach stan umysłu, który domagał się kolejnych niepowtarzalnych widoków. W życiu potrzebujemy napić się przysłowiowej wody z kałuży, bo ważne, aby czasami wyjść poza sferę własnego pozornego tylko komfortu.
Archipelag Vesteralen
Onieśmielił nas pięknymi plażami. Nie bez powodu ta część nazywana jest ‘Karaibami północy”. Niesamowite w Norwegii jest to, że każda wyspa czyni z nas nowych odkrywców, ukazując nowe, odmienne od swoich poprzedniczek krajobrazy. Andoya uraczyła nas wielką płaską i rozległą przestrzenią, ciągnącą się od Andenes drogą 976, która sama niosła nasze rowery na południowy zachód. Kiedy wyłoniła nam się pierwsza plaża oniemiałyśmy z zachwytu. Widziałyśmy w życiu wiele plaż, ale ta nie ustępowała niczym swym pięknem od ciepłych wybrzeży podrównikowych. Widoki niczym lepsza kopia plaż na tajskiej wyspie bambusowej a biały jak mąka piasek rozpościerał się po szerokiej przestrzeni od wydm po turkusowy brzeg morza. W tle wyrastające małe wyspy skalne, podobno zamieszkałe przez różne gatunki ptaków. Gdyby nie ten niedoczas spowodowany tymczasowym meldunkiem na lotnisku pewnie byłby to nasz pierwszy private camping, a tak pozwoliłyśmy sobie na krótki biwak zakrapiany polską nalewką.
Rozgrzane nastroje znieczulały nas od temperatury powietrza, która nie przekraczała raczej 12C, co dało się niestety odczuć podczas kolejnego przystanku. „Przystanek Alaska” –pomyślałam, bo taki klimat tego miejsca i okolicy, miejscowość Bo. Jedyny sklep z małą wnęką kafejkową, pierwsze komercyjne miejsce odkąd opuściłyśmy przeprawę promową w Andenes. I pierwsza prawdziwa kawa serwowana wśród lokalnej społeczności.
Miałyśmy tylko jeden dzień, aby dostać się na wyspę Skrova na Lofotach, gdzie czekał na nas domek rybacki, nasza oaza na kilka kolejnych dni. Studiowałyśmy mapę w poszukiwaniu rozwiązania jak sprytnie pokonać te 200 km. Szybki wgląd w rozkład busów, który wisi na elewacji większości lokalnych sklepów i mamy rozwiązanie. Jedziemy do Risoyhamn, gdzie z rana łapiemy autobus do Sortland, a następnie do Melbu. Nie było pewności w powodzenie realizacji tego planu z uwagi na 6 rowerów, których kierowcy niekoniecznie będą mogli zabrać. Tchnięto w nas nadzieję, że ta trasa nie jest oblegana, więc autobusy mogą być względnie puste.
W Risoyhamn, jak w większości miast trzeba się bardziej wysilić, aby znaleźć ciekawe i ustronne miejsce na rozbicie namiotu. Pozbawione złudzeń, że znajdziemy coś z dostępem do morza, którego brzegi graniczą z zamieszkałymi działkami oknami z zaciekawionymi mieszkańcami. Intuicja pokierowała nas lekko w górę, w boczną wąską dróżkę która poprowadziła nas do wymarzonego miejsca. To było miejskie łowisko z niewielkim akwenem, w pełni przygotowana infrastrukturą, altaną, miejscem na ognisko, pomieszczeniem gospodarczym, służącym do ogrzania się oraz łazienką. Ta lokalna agroturystyka bez rezerwacji czekała właśnie na nas.
Tak jak w Risoyhamn nie było większych problemów z namówieniem kierowcy na zabranie naszej grupy, tak w Sortland trzeba było się wykazać technikami perswazji. Ale desperacja dostania się do tego autobusu była tak ogromna, że kierowca musiał ulec.
Synchronizacja naszego przyjazdu do portu w Melbu z wypłynięciem promu była jak wyreżyserowana. Ostatnie minuty dzieliły nas od zabrania cum. Opuszczamy pokład w Fiskebol i zdałyśmy sobie sprawę, że wkraczamy w zupełnie inną krainę, że dopiero urozmaicone formy mamy przed sobą, pozostawiając piękną monotonię płaskiego krajobrazu Vesteralen, który nas rozleniwił. Rozgrywała się pewna dramaturgia gór, pokrytych gdzie nie gdzie śniegiem, których strome zbocza schodziły do fiordu. LOFOTY i przygoda z drogą E10, którą rozpoczynamy od wyspy Ausvagoya. To główna droga biegnąca przez cały archipelag Lofotów, droga z której niejednokrotnie będziemy zjeżdżać, by dać się ponieść krainie tutejszych wysp.
W Svolvaer uzupełniamy zapasy na najbliższe dni, spragnione warzyw i owoców buszujemy po ryneczku Remy1000. Kasjer zawraca nas z piwem, jest kilka minut po 18.00, a zgodnie z prawem krajowym – z konsekwencją, której u nas brakuje – alkoholu o tej porze już nie sprzedają. Uradowane perspektywą dzisiejszej kolacji, wygodnego materaca, ciepłego prysznica nie spodziewałyśmy, że na chwilę tę radość zakłóci informacja, że ostatni prom na Skrova odpłynął kilka godzin temu. Złość i niedowierzanie, że wprowadzono nas w błąd, ale żeby pomylić się o 5h!? Sama nie sprawdziłam grafiku, tego jednego. Wszystkie zwoje mózgowe pracowały w poszukiwaniu wyjścia z tej sytuacji.
Prywatny kuter to koszt ok 1200Kr, czyli 600pln, szukam dalej. Telefon do Stieg’a, gospodarza rouber’a, który na nas czekał. Stieg to rybak, bardzo szanowany wśród lokalnej społeczności, który kaleczy angielski i polski z charakterystycznym wdziękiem, mąż Pani Barbary, Polki, która w tym czasie przebywała na urlopie w Polsce. I znowu pomyślałyśmy, że nie ma tego złego…w końcu gdyby nie meldunek w Tromso, nie byłoby opóźnienia i czekałby nas kolejny anonimowy prom.
Zbawienny okazał się rejs kutrem na wyspę. Niecodzienny był widok sześciu kobiet ładujących na pokład sześć rowerów, dwanaście sakw, nie mniej reklamówek. Stieg z niedowierzaniem przyglądał się nam, a towarzyszył temu wielokrotnie powtarzany z akcentem zwrot „100 procent komedia”. Humory dopisywały, aura była wymarzona, kolejny bezdeszczowy dzień. Przybijamy do naszego pomostu przy czerwonym rouber, których to w porcie jest mnóstwo. Architektura takich wiosek to w końcu znak rozpoznawczy Norwegii.
Lofoty to raj dla wędkarzy i nie trzeba tego miejsca reklamować, jest ono bowiem atrybutem bogactwa ryb. W okresie zimowym dorsze przypływają tu na tarło i jest to sezon absolutnej radości dla miłośników połowu. Typowym pejzażem Lofotów są specjalne konstrukcje drewniane, tzw. żerdzie, na których tusze dorszów się suszą, w warunkach zupełnie naturalnych, nie ma lepszej metody konserwowania niż słona woda niesiona wiatrem. Lofoty bowiem mają klimat bardzo sprzyjający temu procesowi, z jednej strony zimny klimat nie sprzyja rozwojowi bakterii.
I my dajemy się ponieść przygodzie i spróbować sił w połowie dorszy. Wędki targane ze sobą z Polski okazują się być bezużyteczne, w szczególności żyłki, które Stieg bez problemu jednym ruchem rąk zrywa, a na jego twarzy rysuje się żartobliwy wyraz komentują „to na mała ryba, tutaj nie funkcjonuje”.
Mimo, że te kilka godzin było namiastką prawdziwego połowu, uwierzyłam, że zawód rybaka, może być jednym z najniebezpieczniejszych na świecie. Fala i konieczność balansowania na nogach była testem utrzymania równowagi i nie pomagała w wykonywaniu posuwistych, pionowych ruchów długą wędka z przynętą ważąca 400g. Na sukces nie czekałyśmy długo, dorsze i plamiaki, obłowiłyśmy się na kilka dni. Wracałyśmy z dumą i pragnieniem kolacyjnej degustacji. To było jak orgazm dla podniebienia, nigdy w życiu nie jadłam równie pysznej ryby. To był rozdział, w którym zerwałam niepisaną umowę z Lidlem, w którym od czasu do czasu zaopatrywałam się w polędwice z dorsza.
Skrova
Urocza, niewielka wyspa, fantastyczna punkt wypadowy dla rybaków i szukających wrażeń amatorów tego sportu. Również miejsce dla głodnych trekkingu mogących realizować swą aktywność zdobywają najwyższy tu ponad 750m szczyt Heggedalstind. Z okolicznych tu wzgórz rozpościerają się widoki, których piękno chyba tylko prawdziwi pisarze mogli by piórem opisać.
Dwa dni lenistwa na wyspie wydawały być się wystarczającym przerywnikiem od siodełka. Komfortowe warunki lokalowe uratowały nas przed deszczową pogodą, którą pożegnałyśmy wraz z opuszczeniem wyspy.
Kraina Lofotów jest pełna kolorytów barw, o tej porze roku zielonych dywanów pokrywających zbocza gór, ze śnieżnobiałymi szczytami u podnóża, których mieni się turkus morza, przecinającego archipelag na wyspy połączone mostami i drogami, a te zasługują na miano arcydzieła norweskiej inżynierii. Norwegowie osiągnęli mistrzostwo wkomponowując drogi w tutejszy trudny krajobraz nieregularnej linii brzegowej i gór. Morze wyrasta z każdej strony. Niekiedy należy je przekroczyć tunelem pod wodą. Dla nas, dla których ciężko zmodernizować zakopiankę wydaje się to wykraczać poza możliwości inżynierii budowlanej.
Rowerem to było nie lada wyzwanie, tunel mierzący ponad 2km schodził w dół by w połowie odcinka oczywiście zmusić nas do nadmiernego wysiłku, któremu towarzyszył dreszcz emocji. Nie wszystkie tunele są przejezdne dla rowerzystów, ale na południu Norwegii jest ich znacznie więcej. W tej części kraju można znaleźć długie tunele wyposażone w system sygnalizacji dla rowerzystów, po uruchomieniu którego pojawia się informacja dla kierowców o zachowaniu ostrożności w tunelu.
Poniżej nasza uczta kulinarna na promie do BODO…
Okolice Ramberg. Tego dnia jechało się ciężko, podjazdy i silny wiatr prosto w gębę. Decydujemy się na camping i przepyszny obiad 🙂 zupa rybna i dorsz. Poniżej widok z campingu
Docieramy do A, ostatniej miejscowości na Lofotach, która chyba najbardziej nas urzekła, czułyśmy się tam jak w rodzinnej osadzie rybackiej. Pikanterii klimatu dopełniała rodzinna piekarnia działająca tam od z pokolenia na pokolenie, gdzie wypieki są wciąż metodą tradycyjną, czyli z pieca opalanego drewnem. Do A przybyłyśmy gdy piekarnia była już ”zamknięta” tzn. nie wypiekała 🙂 ale my jak to my, weszłyśmy do środka, bo przecież w Norwegii drzwi się nie zamyka….
Ten zapach, ten klimat, to ciepło wydobywające się z pieca po wyjętej ostatniej partii, powodowało że chciałyśmy tam tam w środku rozbić namioty 🙂
Rozbicie namiotu w A, nie jest prostą sprawą, jedyny camping nie przyciągał, a do tego miał wyraźny komunikat No Tent. Postanowiłyśmy poszukać noclegu, nie tam gdzie wszyscy backpackersi za tunelem ”w kupie” 🙂 Rozbiłyśmy namiot pomiędzy przepiękną galerią a nieczynną szopą. Byłyśmy tak napalone na poranne pieczywo w piekarni że chciałyśmy być blisko niej 🙂
Boooożeeeeeeeee, jak te wypieki smakowały, możecie sobie tylko wyobrazić. Słone prawdziwe masło i gorące pieczywo…..
Ostatni rozdział to już nasze słynne kartony które zdobywane zdalnie jeszcze z PL, okazało się że jak dotarłyśmy z nimi na lotnisko…targając je przez dobre 2 km, (niepotrzebnie! sic!) w hali było ponad 6 innych pudeł które rowerzyści zostawili. Tak więc lekcja na przyszłość 🙂
Lotnisko w BODO wypasione w prysznic i wygodne miękkie ławki do spania! tak więc LUXUS 🙂 Jednak za tym tęsknić nie będziemy………. 🙂
Mogłybyśmy z powodzeniem aspirować do bohaterek reklamy Ikea 🙂
Z tej wielowątkowej wyprawy wróciłyśmy z jedną myślą : Wrócimy tam już niedługo… bo magia tego miejsca jest magnetyczna i nie sposób jej się oprzeć, a my kochamy Norwegię więc tym bardziej oporów nie ma 🙂
Tymczasem…bye bye Lofoten…