Tajlandia niekomercyjnie dla backpakera
W poszukiwaniu autentyczności, grudniowa eskapada do kraju, który jeszcze kilka lat temu wydawał mi się egzotyczną destynacją, mającą do zaoferowania swój oryginalny styl, skromność i bezinteresowny uśmiech rozczarował nas swoją zachłannością sięgającą po kieszeń białego przybysza znaną nam z polskiego podwórka i gościnności bliskiej góralom. I mimo nie małego wkładu w poszukiwaniu miejsc bardziej odległych klimatowi znanego mi z Ao Nang (prowincja Krabi) rzeczywistość okazała się być ponurą prawdą o Tajach nieuczciwych, o Tajach tańczących w rytm turysty, o Tajlandii zaprojektowanej dla turysty w stylu tandetnych animacji hotelowych albo zwyczajnie fabryki atrakcji.
Nawet rejs łodzią typu longboat – z typowo zadartym ku górze dziobem – po najstarszej części Bangkoku okazał się dla starszego sternika kolejnym punktem dnia do odbębnienia, wyścigiem przez labirynt starymi kanałami po następnych uczestników chętnych zapłacić 2000BTH. Ciężko było dostrzec warany wylegujące się na betonowych schodach, nie mówiąc o zrobieniu zdjęcia. A szkoda, bo ta część miasta wydawała się zasługiwać na więcej poświęcenia.Z trudem udało nam się namówić sternika – w stylu body language – aby zwolnił przy targu na wodzie, czyli pani handlującej upominkami pod obiektywem turystów.
Bangkok
Dla mnie ten wyjazd miał stanowić powrót do kraju słońca, białych plaż, uśmiechniętych ludzi i obcowania z nimi, fantastycznej kuchni, tyle że w bardziej backpakerskim stylu człowieka w drodze, głodnego ciekawych miejsc, a przez to ludzi, którzy o tych miejscach stanowią, bo je tworzą. Odnoszę wrażenie, że niewiele synergii pozostało między tymi dwiema zależnościami. Chodzi właśnie o tę autentyczność miejsca i ludzi w nich się znajdujących, którzy mogliby tę autentyczność zachować. W głośnym Bangkoku odkrywałyśmy kulinarne rozkosze i lokalne zakątki tajskich ulic. Mieszkałyśmy bardzo blisko centrum, w hotelu Blue House Chang na Samnen Road i polecamy szczerze ten obiekt pod każdym względem, dzielnica prawdziwie obfita w lokalne życie, rodzinne knajpki i oczywiście rozsądne ceny, szczególnie u JOKER’a ( to ten gość z opaską na czole) Tu też odkryłyśmy sticky rice, niebiańską rozkosz kleistego ryżu, mango i mleka kokosowego, ten poranny przysmak serwujemy sobie też w domu.
Wyspa Koh Mook
Uciekamy z Bangkoku na wyspy…duże odpływy są przy wielu wyspach, ale tak fatalnego krajobrazu dna nie widziałyśmy nigdzie indziej jak na Koh Mook które naznaczone jest mekką backpakersów. Wyspa jest w pewien sposób podzielona na dwie części, mostem wchodzącym wgłąb morza, na którego końcu przybywają łodzie z turystami. Prawa część wyspy zdecydowanie zdominowana przez lokalną społeczność, rodzinne bungalowy, hoteliki przy plaży, jednak na wyspie Ko Mook, dojściu na plażę od strony północnej towarzyszył krajobraz jak po tsunami, a widok ten potęgował obraz odkrywający przy brzegu miejscowe „skarby”. Zastanawiałyśmy się dlaczego leniwego dnia mieszkańcy, którzy jakby zastygli w jednym miejscu przy swoich “posesjach” nie przerwą na oczyszczenie otoczenia swoich domów. Chciałyśmy tej naturalnej Tajlandii, na Ko Mook w Garden Beach Resort, wszystko byłoby tam w porządku, gdyby nie te kilkuset metrowe odpływy. Na wyspie znajdziemy również rajskie klimaty, po drugiej stronie mostu, wymuskane, ekskluzywne resorty podające spaghetti i hamburgery dla europejskich ‘podróżników’ Jedyna pocztówkowa plaża i bungolowy za kilkaset euro noc, ogromne zdziwienie za 10% serwis kawy w opcji ‘take a way’ takie sim city, chociaż nie hermetycznie zamknięte, więc przez te 4 dni na wyspie korzystałyśmy z jej uroków.
Ko Mook
Wyspa Koh Lao Liang
Istnieją odległe miejsca wysp Tajlandii jak Koh Lao Liang, którą wybrałyśmy jako nową destynację w poszukiwaniu braku cywilizacji. Warto tutaj wspomnieć, że nie wszędzie można się dostać transportem publicznym, a należy skorzystać z prywatnych „long boat”, które do tanich nie należą. Dlatego słuszną decyzją jest poszukać współtowarzyszy, którzy wybierają ten sam kierunek i podzielić koszty takiego rejsu.
Dwie sąsiadujące wyspy oddalone wiele kilometrów od lądu, które wynurzyły się zza horyzontu, zapowiadały ucieczkę od ludzi, kąpiel w krystalicznie turkusowej wodzie i totalny wypoczynek z książką na hamaku, zero samochodów, skuterów, ulic, nie ma tam nic oprócz kilku namiotów na jedynej na wyspie plaży, czyli absolutny chill na Morzu Andamańskim.
Koh Lao Liang
Tyle tylko, że kosztowny chill, nocleg za 100 euro i wypożyczenie kajaka w stawkach godzinowych, fatalne jedzenie, plaga latających muszek i komarów, a na końcu ktoś z personelu zrobił sobie pamiątkę z naszego pobytu sprzątając sprzed namiotu nowiutkie sandały Columbii. Bo kto, jeżeli nie obsługa tzw. resortu, z rozmiarem stopy 37. Mimo wielokrotnych maili jakie wymieniliśmy z obsługą, zapewnień wysłania ich do nas, na kolejną wyspę, niestety buty nigdy nie dotarły. Podobno Tajowie mają taką przypadłość, że wszelkimi sposobami próbują się wybielić, mijając się z prawdą, zwodząc, byle tylko nie przyznać się do niechlubnych czynów.
Wyspa Koh Sukorn
Zmuszone przerwać pobyt na tej rozkosznej wyspie uciekłyśmy pierwszym możliwym transportem z lokalną rodziną ich prywatną łodzią na wyspę Koh Sukorn, na której z rozbrajającą gościnnością przywitał nas Sam gospodarz Sukorn Andaman Beach Resort. To była wizyta na spontanie, wyspa daleka od wdzierającej się turystyki, ze szkołą, boiskiem do gry w piłkę i jedną główną ulicą „tętniącą” lokalnym życiem. Jeśli do tej pory brakowało nam miejsca oryginalnego, autentycznego, odległego od wdzieranej się komercji, miejsca w którym można uskuteczniać prawdziwy social z mieszkańcami to jest nim Koh Sukorn. Z pewnością jest to warty przystanek na krótkie randez vous zagryzane lokalnymi specjałami przy kilku straganach.
Koh Sukorn
Z racji tego, że nasz wyjazd przypadł na okres świąteczno-noworoczny nie chciałyśmy ryzykować spontanicznością odkrywców i kilka noclegów postanowiłyśmy zarezerwować wcześniej. To okazało się błędem, ale i doświadczeniem jakie przyniosło dokonywanie rezerwacji za pośrednictwem Agody. Rezerwacja nie została potwierdzona mailowo i tym samym uznałyśmy, że jej nie ma (mimo wcześniejszej korespondencji pytanej o rezerwację). Dopiero po upływie wskazanych dat rezerwacji portal podziękował za pobyt, a Tara Resort na Koh Mook, gdzie tylko wirtualnie miałyśmy pobyt, mimo ustaleniom nie dokonał zwrotu pobranej kwoty w pełnej wysokości. Poza tym wbrew panującej opinii, można było wybierać w ofertach na żywo. Tym bardziej, że portale rezerwacyjne pomijają wiele kluczowych jak się okazuje informacji, które potrafią nawet wytrwałym charakterom zepsuć wypoczynek.
Jedzenie w Tajlandii
Paradoksalnie na wyspach tęskno nam było do bogactwa smaków i wariacji Bangkoku jakie serwował street food przy Khao San Road, czy uliczne restauracje w mniej turystycznej, a już na pewno zacisznej okolicy Samsen Road czy Samsel Alley. Oczywiście jest kilka miejsc, gdzie serwuje się doskonałego homara, kalmara, niepowtarzalną barakudę, na Koh Lipe, którą mam na myśli stanowi to rarytas dla skromniejszego budżetu.
Odkrywczym w Bangkoku i stale pojawiającym się później w naszym menu stał się śniadaniowy sticky rice with mango. Brutalnie ogromna przyjemność spożywania tego posiłku towarzyszyła nam niemal do końca, choć nie wszędzie smakowało tak samo. Absolutnym hitem okazała się być na Koh Lipe niepozorna knajpka na uboczu, którą można pomylić z zapleczem domostwa prowadzona przez przesympatyczne małżeństwo.
Byłyśmy tam gośćmi niczym klienci all inclusive wpadający o różnych porach dnia. Również w roli kursantek przygotowujących oryginalny i flagowy pad thai. A paradoksalnie nową pozycją w menu za naszą namową stał się sticky rice with mango, serwowany bez zbędnego liczenia ziaren ryżu w porcji i zawsze z dojrzałym mango polanym klarownym mlekiem kokosowym.
Koh Lipe
Na wyspę Koh Lipe, z której bliżej do Malezji niż na wybrzeże Tajlandii udałyśmy się w poszukiwaniu śladów Parku Tarutao. Tę ostatnią wyspę niektórzy opisywali jako ostatni raj. My dodamy, raj utracony. Z trudem należy szukać tu mniej zatłoczonych miejsc, aby chociaż na zdjęciu nadać formę iluzji, że jesteśmy gdzieś na końcu świata. No, może tylko kilkudniowy brak pieniędzy w bankomatach świadczy o tym, że jesteśmy na odludziu. Ale i na końcu świata lokalne agencje węszą biznes jak zarobić na wymianie walutowej podczas niedyspozycji bankomatów.
Cóż, Tajlandia zmienia się bardzo szybko i równie ekspresowo komercjalizują się takie miejsca jak Koh Lipe. A szkoda, bo gdyby nie gwarno niosąca się po wyspie obecność setek ludzi i bębniące pandemonium byłby to piękny zakątek oderwany od zabieganego świata. Dosłownie, bo aby dotrzeć na tę niewielką “kameralną” wyspę potrzeba 2h rejs z portu Pak Bara lub tak jak my 4h z Koh Sukorn, przesiadkami po środku morza gdzieś w pobliżu Koh Bulon Le. Suchą stopą na ląd się nie wyjdzie, bo na wyspie nie ma portu, jest platforma, do której przybijają taksówki wodne które zabierają przybyłych do brzegu. Na tej platformie, każdy wkraczający turysta wnosi opłatę pobytową w wysokości 50 zł, coś na zasadzie naszego klimatycznego. To ciekawe jak działa biznes wodny przewoźników lokalnych. Z jednej strony mamy regularny transport publiczny, z drugiej strony prywatne łodzie, speedboat’y, które zabierają ludzi w ilościach dziesiątek sztuk gdzieś na środku niczego przerzucanych z walizkami z prywatnych taksówek, które dostarczają ludzi z różnych wysp. Swoją drogą ciekawe doświadczenie, bardzo lubimy każdą formę przemieszczania się lokalnym transportem.
W naszej ocenie Tajlandia stała się niestety kolejną destynacją znudzonych Egiptem turystów, którym towarzyszy upragniona chęć szaleństwa wakacyjnego skropionego litrami alkoholu, hamburgerów i umca umca skąd przywożą opaleniznę i album fotek jako swoisty puchar dla zazdrosnych znajomych. Tajlandia mnie już nie zaraziła.